Pierwotnie te wydanie miało być podsumowaniem Mistrzostw Polski, ale jak zwykle nie było czasu. Trochę za późno, ale wszyscy zapewne wiecie, że było spoko. Powalczyli, pogadali, popili kawki i cześć. Jak co roku było bardzo miło głównie za sprawą obecnych tam poczciwych ludków i niepowtarzalnej, ostrej jak maczeta sportowej atmosfery. Coś tam oczywiście nie zagrało, głównie aspekt wizualny, który jak na takiej rangi imprezę powinien być przebojowy a nie był, ale dobra tam. Maybe next year.
Tydzień po zawodach spotkał mnie jak wiecie zaszczyt promocji na czarny pas, która bez wątpienia była jedną z najważniejszych chwil w moim życiu. Coś tam już pisałem na prywatnym profilu więc nie chciałbym dublować, ale jedna z tego tytułu refleksja sprawiła że postanowiłem ruszyć dupsko do napisania tego felietonu. Jak to się stało, że taki leser jak Luke otrzymał tak znaczące wyróżnienie ? Jak w ogóle do tego doszło, że wytrwałem w profesji ponad dekadę ?
Lubić, wierzyć i wracać. Ta właśnie święta trójca to chyba najbardziej uniwersalna recepta, aby stać się leciwym wyjadaczem w danej profesji. W przypadku naszej ten właśnie staż prowadzi w końcu do promocji na czarny pas, o której większość trenujących myśli jak o odległej orbicie. Oczywiście nie zawsze staż winien być wyznacznikiem tej promocji, a niestety dość często jest, ale każdy w sumie wybiera indywidualną drogę rozwoju. Dla jednych jest to poświęcanie się rywalizacji sportowej na poziomie niemal profesjonalnym, dla innych misja nauczania Jiu-Jitsu, a jeszcze dla innych po prostu życiowa zajawka i odskocznia od codziennych obowiązków. Każdą z tych osób w drodze do promocji na faixa preta łączy pewien schemat działań, który ma swój fundament we wspomnianej wcześniej trójcy.
Po pierwsze lubić to co się robi. Tego uczucia nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. Jeżeli wkręciliście się w Jiu-Jitsu to zapewne zajmuje ono ważne miejsce w Waszym życiu, a stało się tak bo po prostu lubicie to robić. Wreszcie odnaleźliście coś, co sprawia Wam przyjemność i mimo tego, że dość często jest to bolesna przyjemność to zaczynacie lubić ten ból. Nie lubicie dni w których wychodzicie z maty z poczuciem, że zrobili z Was miazgę, ale na drugi dzień już wszystko jest okej. Wielokrotnie powtarzam, że nie tyczy się to tylko Jiu-Jitsu, a tak właściwie można lubić każdą pracę którą się wykonuje. Nie czuje się jakoś super wyjątkowy przez te całe Jiu-Jitsu, ale wiem że równie dobrze można być stolarzem, piekarzem, pizzermenem, kelnerem czy nawet pracownikiem biurowym z zajawką. Życie wokół nas to kwestia nastawienia, a te natomiast jest największą napędową progresu.
Po drugie wierzyć w swoją robotę. Nigdy nie straciłem przekonania o tym, że Jiu-Jitsu uczyniło mnie lepszym człowiekiem. Wiara w to, że pewnego dnia będę mógł komuś pomóc w takim samym stopniu powodowała że jakoś nie chciało mi się przestać. Owszem, bywały turbo chu#owe okresy, ale i w tych sytuacjach czułem że jedyną deską ratunku jest mata. Nie ukrywam, że miałem dużo szczęścia z tym, że było mi dane przemawiać do ludzi i wkręcać ich w tą zajawkę. Cieszy fakt, że po tych wszystkich latach można wreszcie doglądać owoców tej pracy i obserwować progres tych, którzy kilka lat temu podjęli się próby zgłębiania tej zajebistej sztuki walki. Wiara w słuszność podjętych działań to podstawa, bo w końcu kiedy trzeba zbijać wagę na zawody to chyba ku#wa nikt nie robi tego z sympatią ? No raczej.
Po trzecie zawsze wracać. Droga do czarnego pasa nie była pasmem nieustających sukcesów, a takie terminy jak kontuzje czy kryzys pojawiały się nie raz i nie dwa. Przez lata nawet wysnułem teorię o trudnych powrotach na matę, która mówi o tym że każdy dzień zwłoki to dodatkowa porcja cegieł do muru, który później coraz trudniej przeskoczyć. Tyle się mówi o opuszczaniu strefy komfortu, motywacji i innych pierdołach, a tak naprawdę nie zliczę tych dni w których po prostu mi się nie chciało i nie chodziłem na treningi bo wolałem żreć i się obijać. Każdy opuszczony trening niestety nie sprawiał że przybywało mobilizacji do pracy i to nie tylko w kwestii maty, a również w życiu. Jakoś tak jak człowiek czuł ten potreningowy ból to od razu chciało się więcej. Dlatego zawsze wiedziałem, że warto wracać po te więcej na matę. Mam mega szacunek do tych, którzy po życiowych zakrętach i przebojach wracają na matę i udaje im się uzyskać najpierw względną formę, a następnie wskoczyć na następny level. Te powroty mają w sobie coś magicznego, ale jak wszystko wymagają cierpliwości i twardej dupy. Wracajcie, jeszcze nic straconego, najlepsze przed Wami !
Trzymając się tych trzech prostych wytycznych dotarłem do dnia w którym czarny pas przewiązał moje biodra. Fajne uczucie, które jest takim trochę podsumowaniem i ukoronowaniem tych wszystkich lat na macie. Każdy kolor pasa był dla mnie osobistym etapem który był bardziej niż trochę adekwatny do stopnia dojrzałości życiowej. To nawet dobrze, że promocja odbyła się na dwa dni przed urodzinami, gdyż nasunęła jeszcze więcej fajnych wspomnień i refleksji. No, ale nie przedłużając. Dziękuje raz jeszcze za wsparcie, dobre słowo i kulane każdemu kogo spotkałem na swojej drodze. Can’t stop, won’t stop. Zdrówka !
tekst: Łukasz Truskolawski