Cyborg i Ryan pokazali ducha prawdziwego jiu jitsu
Można krytykować kontrowersyjną walkę obu zawodników. Ale warto sobie przy tym zdawać sprawę, że jeszcze do niedawna to właśnie zachowanie jednego i drugiego było standardem w tej dyscyplinie
Na minionych Worldsach No-Gi odbyła się tylko jedna walka. Takie przynajmniej można odnieść wrażenie po ilości komentarzy w mediach społecznościowych na temat starcia Gordona Ryana z Robertem Abreu. Choć na sąsiednich matach toczyły się znacznie bardziej ekscytujące boje, to wszyscy skupiają się na tym jednym pojedynku, a jeszcze bardziej na towarzyszącej mu otoczce. Przy czym jedni mają pretensje do Cyborga, że jego zachowanie na macie było niesportowe, a inni do Króla, że jego z kolei jego zachowanie poza matą nie przystoi. Jestem przeciwnego zdania i uważam, że obaj pokazali w ten sposób ducha prawdziwego jiu jitsu.
Arte Suave nie takie słabe
Należę do szarej masy tego sportu, jestem trenującym rekreacyjnie mastersem (od nowego roku dwójką), nie wyróżniam się ani talentem ani nadmierną pracowitością. Nie umiem nawet w berimbolo. Ale mam jedną przewagę, która pomaga mi trochę lepiej rozumieć ten sport, niż większość Polaków: rodzinę w Brazylii.
Kiedy osiem lat temu oznajmiłem kuzynom, że przyswoję ich kulturowe dziedzictwo, bo zacząłem chodzić na jiu jitsu, zostało to przyjęte z pewnym niesmakiem. Szybko okazało się dlaczego: moja rodzina ma mocno snobistyczne ciągoty, a Arte Suave jeszcze do niedawna miało opinię sportu dla agresywnych dresiarzy.
Dziś każdy, kto trenuje choć parę miesięcy powinien już wiedzieć, że popularność jiu jitsu zbudowano na kłamstwie. Książki Roberto Pedreiry „Choque” (recenzowana przed kilkoma laty na GrapplerInfo przez Krzysztofa Łukaszewicza), czy Reili Gracie (córki Carlosa, matki Rogera) nie pozostawiają co do tego wątpliwości. Hélio nie był mikrym, chorowitym chłopcem, tylko atletycznym pływakiem. Carlos nie był najlepszym uczniem Maedy, istnieją nawet wątpliwości co do tego, czy wziął u niego więcej niż kilka lekcji. Gracie oraz nie byli niepokonani, wystarczy wspomnieć porażkę Hélio z rąk byłego ucznia rodziny Waldemara Santany w 1955 r. Kimura w żadnym wywiadzie nigdy nie twierdził, że jeżeli jego mniejszy przeciwnik wytrzyma więcej niż trzy minuty, to będzie moralnym zwycięzcą. I tak dalej.
Wszystkie te przekłamania służyły najbardziej znanej rodzinie jiu jitsu do marketingu. Pozwalały im na stworzenie aury niepokonalności, dzięki której przyciągali nowych uczniów do dającej im zarobek szkoły. Temu samemu służy współczesny mit: o lifestyle’u jiu jitsu, gdzie kulanki przeplatają się z surfingiem, a wszyscy są wyluzowani jak Jeff Glover po skręcie.
Czy czterech braci Gracie mówiło „oss!”, gdy w 1932 r. wspólnie pobili metalowymi prętami samotnego zapaśnika? Czy Rolls zbijał żółwiki w 1982 r., gdy z grupą swoich uczniów najechał szkołę taekwondo, bo tamtejszy instruktor pospinał się wcześniej z jego siostrzeńcem o dziewczynę? Czy adepci jiu jitsu pytali zwolenników luta livre o to jak wolą zaczynać (z kolan, czy ze stójki?) podczas zamieszek na trybunach gali Pentagon Combat w 1997 r., po których stan Rio de Janeiro na wiele lat zabronił organizowania imprez vale tudo i MMA? Jeszcze nie tak dawno temu, bo latem 2004 r., media wciąż straszyły kolejnymi burdami wywoływanymi przez Pit Boys, czyli kolorowe pasy miejscowych szkół, chętnie prowokujące bójki w klubach na Ipanemie, albo na imprezach baile w fawelach.
Powrót do korzeni
Takie są korzenie tego sportu. Nie bez powodu: u jego zarania nie chodziło o to, żeby zdobyć dwa punkty przewagi i zabetonować aż koledzy krzykną „Andrzej! Ostatnie sekundy!”, tylko fizycznie zdemolować przeciwnika. Walka oznaczała agresję.
Dziś często słyszy się anglicyzm o „pussyfikacji” jiu jitsu (co już samo w sobie jest źle dobranym słowem: każda dziewczyna, która dotrwa do purpury, potrafi oporządzić trzy czwarte typów z ulicy jak karpia na Wigilię). Czy takie narzekanie jest słuszne? Przecież to właśnie napływ do tej dyscypliny studentów kulturoznawstwa, prawników, czy lekarzy pozwala instruktorom na otwieranie własnych szkół oraz życie z nauczania dźwigni i duszeń. Dopiero nagły wzrost popularności bjj od początku tej dekady przyniósł możliwość znalezienia w miarę solidnej kulanki niemal wszędzie, gdzie jedzie się na wakacje. A przecież mowa o wciąż niszowej dyscyplinie, która nigdy nie zostanie sportem olimpijskim bez znacznie większej popularyzacji. Mordo, naprawdę boli cię, że Demi Lovato wjechała szybciej na niebieski? A może dzięki jej zdjęciom w siateczkowanym rashguardzie na nowy nabór przyjdzie tyle osób, że twój trener będzie mógł otworzyć specjalną grupę zawodniczą dla takich bestialskich białych pasów z trzema belkami, co ty?
Wydaje się, że po latach ugładzania się pod mainstream, społeczność jiu jitsu chce wrócić do korzeni. W końcu hasła tego sezonu to werbalny triumf everyday porrada nad nutellą. Ale w tym samym czasie wszyscy krytykują Gordona i Cyborga. Dlaczego?
Ten pierwszy robi przecież to, co kilkadziesiąt lat temu robili Gracie: rozpowiada na lewo i prawo, że jest najlepszy na świecie, a nikt nie jest go w stanie pokonać. Ale w przeciwieństwie do słynnych poprzedników, udowadnia to potem w praktyce i to trzymając się ustalonych przez daną federację zasad. A ten drugi podczas walki na tegorocznych Worldsach zachował się jak prawdziwy reprezentant starej szkoły: gdy poczuł się urażony, po prostu wypłacił chleby. Ale przynajmniej nie wyniósł tego potem za matę.
Zachowanie obu mieści się doskonale w kanonie i tradycji jiu jitsu. Warto sobie z tego zdawać sprawę, choć nie trzeba podziwiać. Przecież właśnie dzięki temu, że sport tak bardzo ewoluował, to każdy znajdzie dziś dla siebie własne wzory. Szukasz topowego skilla bez niezdrowej napinki? #FuckCraigJones
A w tle tego całego absurdalnego zamieszania z Worldsów przewinęła się mniej zauważalna historia: na trybunach Ralph Gracie wybił zęby Flávio Almeidzie. Powody bójki nie są do końca jasne, jedna wersja mówi że poszkodowany głośno krytykował znaną rodzinę, a inna że napastnika zdenerwowało otwarcie filii zaatakowanego zbyt blisko jego własnej szkoły. Pewne jest tylko to, że Ralph zachował się jak zwykły bandyta, a równocześnie stojący dookoła uczniowie Flávio nie wiedzieli jak się zachować. Stara szkoła kontra nowa, czasem obie są siebie warte.
Autorem jest Maciek Okraszewski, dziennikarz zawodowo zajmujący się krajami Ameryki Łacińskiej oraz Hiszpanią. Po pracy prowadzi poświęconemu im bloga Dział Zagraniczny i robi z dziewczyną markę odzieży sportowej Hopsa – raczej z myślą o jodze, ale można się w niej też z powodzeniem pokulać.