Tak, dobrze przeczytaliście. Złożyłem życzenia w tytule 34 wydania felietonu. Komu ? Tak się składa, że samemu sobie, gdyż miesiąc temu minęło równo 10 lat od kiedy pierwszy raz przyszedłem na matę. Dziś przy śniadaniu popijając earl’a z miodem przypomniałem sobie, że to już dyszka. Ciężko uwierzyć, tym bardziej że jakoś specjalnie nie czekałem na upływ tego dziesięciolecia, gdyż jiu-jitsu wypełniło po prostu większość mojego życia.
Zawsze wiedziałem jedno. Czegokolwiek nie robisz, jakiejkolwiek zajawki się trzymasz, jeżeli jesteś w grze dekadę to jesteś legit. Oczywiście, że są wyjątki, ale chcąc nie chcąc jeżeli siedzisz w czymś przez 10 lat to masz doświadczenie, które jest bezcenne. Oczywistym jest także, że równość to pojęcie względne i niektórzy po 10 latach są mistrzami świata, a niektórzy mają po prostu jakieś tam umiejętności. Kwestia warsztatu, włożonej pracy, okoliczności życiowych etc. Zawsze jednak chciałem dotrwać tej dekady, żeby udowodnić sobie wytrwałość i przede wszystkim złapać ten bagaż doświadczenia, który pozwoli mi przekazać to dalej.
10 lat temu totalnie nie wiedziałem, że to się tak potoczy. Dlaczego tak właściwie poszedłem na treningi ? Miałem dość siłki, a sporty walki brzmiały poważnie. Z racji tego, że wtedy dosłownie tonąłem w kompleksach, tak ważnym było udowodnienie swojej wyjątkowości. Zaczęły się bluzy z wymownym „jiu-jitsu” na klacie, które miały podkreślić że jestem fighterem. Nie byłem. Na treningu dostawałem wpierdol od wszystkich, a przyjaciel, który namówił mnie na treningi (pozdro Pawełek !) przez rok poddawał mnie amerikaną z dosiadu. Na dodatek nie byłem w najlepszej formie, a jako 20 latek miałem już dość poważny beer-ceps czyli nadęty bebzun od wypitych browarów pod blokiem.
Czas jednak leciał, trenowałem bardziej lub mniej regularnie, ale zajawka na jiu-jitsu wciąż rosła. Zacząłem ściągać gale UFC w niedzielne poranki, interesować się tematem z perspektywy osoby aktywnej, a nie wszechwiedzącego kanapowca. Zacząłem nienawidzić piłkarzy i gardzić dofinansowanymi dyscyplinami. Wszystkie fanatyczne emocje, które mogą towarzyszyć w wieku 20 lat kipiały we mnie aż miło. Po niemal półrocznej praktyce trener (pozdro Marek !) zezwolił mi jechać na pierwsze zawody. Przejechałem ponad połowę kraju, żeby przegrać trójkątem w 45 sekund. Shit happens. Mimo to jednak nie omieszkałem wieczorem na#ebać się Dębowymi Mocnymi w liczbie ośmiu i dać kolegom z maty powody do beki na następny rok. Kolejne zawody, kolejna porażka, brzucha nie ubywało, mądrzejszy nie byłem, ale zaczęło do mnie docierać jedno. Jiu-jitsu to najbardziej wartościowa kwestia w moim życiu i chciałbym w przyszłości żyć tylko tym. Główna wartość polegała na tym, że trening odciągał mnie od melanży i osiedlowego stylu życia, który niestety poprowadził wielu tam, gdzie nigdy nie chciałem być. No dobra, nie odciągnął, ale na pewno ograniczył możliwości, bo w późniejszym czasie i tak przypłaciłem swoje…
Nie będę rok po roku streszczał swojej drogi. Pojawiły się pierwsze medale, pojawiły się skillsy, ale przede wszystkim nastąpiła przemiana wewnętrzna. Wcześniej wspomniane kompleksy zaczęły blednąć, a co za tym idzie pojawił się szacunek. Szacunek do siebie, ludzi i świata dookoła. Nie to, że stałem się nagle idealny, ale pierwsze oznaki bycia lepszą wersją siebie stały się faktem. Najtrudniejszym i najbardziej pamiętnym okresem był czas purpurowego pasa. Zmiana barw klubowych, pójście na swoje, ale przede wszystkim pewien prywatny krach, który uświadomił mi, że jeżeli nie zmienię swoich kilkunastoletnich przyzwyczajeń to stracę wszystko do czego doszedłem. I tutaj znów na ratunek przyszli ludzie. Ludzie, którzy dzielili ze mną codzienność na macie i poza nią i którzy wierzyli we mnie bardziej niż ja sam.
Ruszyłem z treningami dla dzieci. Zakochałem się w submission grappling’u. Techniki, które drillowałem wchodziły na zawodach. Zacząłem dostrzegać szerokie spektrum tego co w życiu robię. Okazało się nagle, że to o czym marzyłem na początku swojej drogi spełnia się w 100%. Przekazywać jiu-jitsu i jego dobroczynne działanie w świat. Pisać dla GrapplerINFO. Wygrywać, przegrywać, na#ierdalać się na zawodach do samego końca. Dzielić życie z kobietą z którą połączyła mnie mata. Tyle się wydarzyło, a wiem że to dopiero początek.
Tytułowe życzenia nie są samouwielbieniem. Każdemu z Was, niezależnie od stażu życzę wszystkiego co najlepsze. Pamiętajcie o swoich rocznicach i o tym, żeby z każdym rokiem być wdzięcznym za to co dostaliście. Najlepsze przed Wami, więc trzymajcie się swojej drogi i niezależnie od przegranej, zawsze ruszajcie w dalszą podróż. Trzymajcie się i dozobaczyska na MP !
tekst: Łukasz Truskolawski
fot. Piotr Pędziszewski