Nigdy nie byłem wirtuozem realizowania założonych planów. Ba, wręcz wrzuciłbym się do szufladki z napisem „niekonsekwentny leszczan”, choć chyba powoli ta tendencja zaczyna swoją przemianę. Powoli, gdyż właśnie w tym znalazłem jakiś sposób, aby móc pracować nad wieloletnim zaniedbaniem.
Noworoczne postanowienia poszły w ruch. Lubię tą symbolikę, od lat sam się do niej stosuje i z lepszym/gorszym skutkiem realizuje założenia, które swój początek mają 1 stycznia. Wiem, świat kręci bekę z takich rzeczy, wytyka palcem i z postawą chińskiego mędrca objaśnia, że Nowy Rok nic nie zmienia, a jak jesteś słabym ogniwem to już nie ma dla Ciebie nadziei. Powiedziałbym co i gdzie może sobie wsadzić, ale to nie rapowy beef. Wracając jednak do meritum, kolejny już rok rozpocząłem bez żadnych śladów kaca. To już chyba 4 sylwester bez melanżu i muszę Wam powiedzieć, że to naprawdę zajebista sprawa. Pierwszy dzień stycznia to „zombie nation” ze śladami petard i szkła na ulicach, a uczucia, gdy budzisz się rano wyspany, najedzony i uśmiechnięty nie da się zastąpić. Jak w takiej sytuacji nie zacząć realizować noworocznych postanowień w pełnym wymiarze ?
No, ale miałem napisać o planach na przyszły rok. Niekoniecznie o swoich, a raczej o samym planowaniu. Przewaliłem się na tym temacie wielokrotnie, gdyż kolokwialnie mówiąc próbowałem berimbolo nie umiejąc zajścia za plecy z zamkniętej. Pamiętam te przypływy endorfin i strzały motywacji w których planowałem, że będe trenował „super hard” tak jak moi idole z Brazylii. Wizualizowałem sobie te dodatkowe jednostki treningowe w ciągu tygodnia i styl życia a’la „train, eat, sleep”. Co się jednak wydarzyło ? To co zawsze. Nic mnie tak nie dojechało jak codzienność. Normalne, przyziemne sprawy, które potrafiły zająć nie tyle dużo czasu, ale mnóstwo uwagi. Nagle się okazało, że wcześniej wspomniany strzał endrofin to tylko niewiele warta chwila, która pozwoliła poczuć się jak Piotruś Pan. Potem było już tylko pod górkę, a każdy kolejny dzień zbliżał mnie do zawalenia założonego planu. Nie dziwne gościu, jak rzucasz się z motyką na księżyc. Może jednak lepiej było zacząć od krótkoterminowych planów ? Taka wiesz, najzwyklejsza praca u podstaw, której fundamentem jest „white belt mentality”. Znalazłem ostatnio gdzieś to stwierdzenie i jakoś utkwiło mi w głowie. Chyba właśnie brak takiej mentalności jest największą zgubą dzisiejszych czasów, w których mamy multum speców od wszystkiego, a jeszcze więcej zarozumiałych pajaców, którzy bez instagrama mogliby najwyżej walić konia pod lustro na siłce.
Rozpędziłem się. Mowa nienawiści zaczyna brać górę, a to nie zmierza w dobrą stronę. Wracając jednak do planowania to mam zamiar trzymać się właśnie krótkoterminowych kwestii. Realizacja takowych pomoże tylko podbudować wiarę w siebie i natychmiast podjąć następne działania. No, mam jeden taki dłuższy, ale będzie to na tyle trudna i osobista batalia, że nawet nie będę jej przywoływał. Na pewno dużym sukcesem jest realizacja założenia, żeby więcej startować. Wyłożyć lachę na to całe zbijanie wagi (no, może poza kilkoma turniejami), a przede wszystkim jechać na#ebać kilku typom. Więcej pisać w tych felietonach, bo zrozumiałem że wypociny na 300 wyrazów nie zasługują raczej na takie miano. Wiele głosów nalega, aby robić więcej podkastów, otóż moi drodzy nie zamierzam. Prosty powód to brak czasu i finansów, a nie jest to robota etatowa. W poprzednim roku zdecydowałem się na częstotliwość dwóch sztuk w miesiącu i udało mi się tego dokonać. Dzięki temu nie musiałem dodatkowo kombinować, a i tak marka WM na dobre weszła w ludzi.
Dobrze jest wrócić do pisania. Zapomniałem już ile mi to sprawia frajdy i mimo skromnych wyświetleń nie mam zamiaru porzucać tej profesji. Właśnie. I to jest chyba „ultimate plan” na najbliższy rok. Robić więcej tego co sprawia radość, ale w odpowiednich dawkach. Im więcej takich rzeczy, tym więcej małych dawek, a więc trudno o wypalenie. Let’s do this !
tekst: Łukasz Truskolawski