Lubię jeść. Od kiedy pamiętam celebrowałem tę czynność w sposób przesadny, ale zrozumiałem wartość naszej relacji dopiero kiedy zacząłem bawić się w deficyty kaloryczne czytaj zbijanie wagi. Jak pięknie było docenić taką prostotę jak bułeczka pszenna z żółtym serem, która niczym najdroższe łakocie rozpuszczała się w ustach. Powtarzam to od lat, że nie doceni wartości prostych posiłków ten, kto nigdy nie bawił się restrykcje żywieniowe. Tematem dzisiejszego kulania będzie właśnie rzeczona restrykcja, której nieodłącznym elementem jest niezbyt przyjemne uczucie zwane głodem.
Wiecie jak to teraz wygląda. Internety oszalały na punkcie zdrowego i kolorowego jedzenia, choć na punkcie tego niezdrowego i kolorowego także. Można by rzec, że społeczeństwo podzieliło się na tych „successful” i „don’t give a fuckersów”, gdzie pierwsza grupa definiuje swoją wyjątkowość poprzez ilość zjedzonego kolorowego i zdrowego, a druga żyjąca w sferze pornfood, popija kolejne browarki, zagryza pizzą i ciepłym moczem rysuje na chodniku napis YOLO. Tak sobie obserwuje to wszystko i zastanawiam się, który obóz lepiej wybrać. Browarek to tam ch#j, przeżyję bez, ale picka, burgerki i Grycany to przecież kusząca propozycja. Moczem już raczej nie napiszę na chodniku nic, bo bez piwka nie pójdzie. Z drugiej strony przecież jestem „sportowcem”, a więc potrzebuje jak najlepszego paliwa do swojego motoru, aby być bezwzględną maszyną, której starczy mocy na 10 rund sparingowych. Jak to przystało na wrodzonego kombinatora stwierdziłem, że dezercja z obu tych grup będzie najlepszą opcją. Wbiję do jednych i drugich, okradnę ich z tego co mi najbardziej potrzebne i szczęśliwy pozostanę sobą. Miałem to szczęście, że na swojej drodze poznałem takich ludzi jak Paula z Black Belt Nutrition czy moja Gabrysia, dzięki którym coraz rzadziej miewam kompulsywne chęci powrotu do obozu sikających na chodnik.
Głód zmienia swoją postać z biegiem lat i przerzuca się na inne sfery życia. Otóż ostatnie miesiące chodziłem po prostu najedzony tym swoim życiem, nie brakowało mi niczego, a rutyna zamieniła mnie w ciepły herbatnik. Już w swoich ostatnich postach pisałem te smuty więc nie będę dublował. Faktem jest, że w tym tygodniu minie miesiąc od całkowitej przerwy od aktywnego jiu-jitsu i znowu zacząłem być piekielnie głodny tej gry. Na wieczornym treningu w zeszłym tygodniu przyszedłem tylko „popatrzeć” i myślałem, że oszaleje kiedy widziałem tych wszystkich wesołych i zdrowych adeptów kulających się po macie. To nie jest tak, że po powrocie do zdrowia rzucę się na treningi jak je#nięty, bo to już przerabiałem. Cieszy mnie niesamowicie, że apetyt na rozwój rośnie w miarę nietrenowania czyli tytułowego niejedzenia. Przez długie lata powtarzałem przy kontuzji dobrze znany schemat – melanż, obżarstwo i przysłowiowe wy#ebanie na wszystko. Było to czasami nawet fajne uczucie, te pozbycie się odpowiedzialności i świadomość, że nic nie musisz. Zupełnie jak w szkole podstawowej, kiedy byłeś chory i zostałeś w domu. Fakt, tylko jak powtarzasz podobne schematy jako dorosły gość to coś nie trybi. Dzisiaj zupełnie na odwrót, mam wrażenie że kontuzja postawiła mnie trochę do pionu i dała możliwość nowego spojrzenia na to w którym momencie życia jestem i ile jeszcze mogę osiągnąć.
To, że siedzę sobie tutaj przed komputerem i piszę to nie znaczy, że już więcej nic nie wygram. To, że jestem odpowiedzialny za rozwój swoich podopiecznych nie znaczy, że mam zapominać o swoim progresie. Patrząc na swoich ulubionych zawodników i idoli z krajowej sceny i naszą różnicę wieku, wiem, że najlepsze jeszcze przede mną. A wszystkie te refleksje przyszły na głodzie, w rzeczy samej !
tekst: Łukasz Truskolawski