Co jest kulane #66 czyli historie z piwnicy i trzeciego piętra

Ciężko się pozbierać po tej wizycie w NYC. Pierwsza nocka po powrocie to silna gorączka, a kolejne to problemy ze spaniem przez je#any jetlag. Nie wiem. W tamtą stronę było jakoś łatwiej sobie poradzić z tą różnicą czasu, no ale powrót był seryjnie ciężkim przeżyciem dla dyspozycji codziennej. Nie ma jednak takiej zjebki, która oprze się mocnej dawce kofeiny, a ta jest bez wątpienia sponsorem tegoż wydania CJK.

Anyway, po długich latach wyobrażeń wreszcie było mi dane zobaczyć i poczuć klimat, który panuje na ulicach wielkiego jabłka. Nie ma tajemnicy, że miasto te jest symbolem popkultury od wieków, a dla mojego pokolenia i najbliższego otoczenia tętni rapem, hardkorem i filmowymi zajawkami. Śmiem nawet stwierdzić, że przez wymienione bardziej ciągnęło mnie do Nowego Jorku, aniżeli z racji na kultowe postacie i akademie BJJ. Ba, zapomniałbym o pizzy, pastrami, hot dogach i całej liście knajp które zamierzałem odwiedzić. Sami widzicie, że naprawdę ciężko jest patrzeć na to miejsce poprzez wąski horyzont skupiony wyłącznie na treningach. No, oczywiście wszystko jest kwestią priorytetów, ale te całe szczęście mnie nie obowiązywały bo w końcu pojechałem na ferie damn it !

Jak pewnie mogliście zauważyć coś tam się przemycało w krótkich relacjach na popularnym medium. Po przylocie dałem sobie dwa dni odpoczynku, a w poniedziałek ruszyłem dupę na pierwszy trening w Renzo Gracie Academy. Kiedy przemierzaliśmy Manhattan i w końcu na horyzoncie pojawił się niebieski banner to aż zakręciło się w kiszkach. Nie mogłem uwierzyć, że dosłownie chwila dzieli mnie od treningu w piwnicy i wykładu Danahera. Niestety synku, nie podniecaj się za szybko. Status „visitor” niestety wykluczał mnie z zajęć prowadzonych przez Johna, a owa regulacja została wprowadzona jakoś w drugiej połowie zeszłego roku. Dół, załamka, a następnie rozgoryczenie, wku#wienie i brutalny żal. Co prawda mogłem wejść na dół i obejrzeć trening, a zatem pacz, ale dont tacz ! Czy serio na tym polega jiu-jitsu i ta cała nasza społeczność ?

Długo nie czekając wybrałem się na trening do Marcelo Garcia Academy, który odbywał się dzień później. Tamtejsza rzeczywistość bardzo szybko zrekompensowała mi żal poprzedniego dnia. Na recepcji zostałem życzliwie przyjęty, a chwilę później podszedł do nas i osobiście przedstawił się…sam Marcelo 🙂 Poświęcił nam krótką chwilkę, zapytał skąd jesteśmy, na jak długo przyjechaliśmy i przywitał nas serdecznym uśmiechem. Myślę sobie, „ku#wa, niebo a ziemia w porównaniu z wczoraj”. Chwilę później kiedy poszedłem już do szatni, a Gabi została na recepcji ktoś podszedł do niej  i powiedział, że bez krępacji może wejść na matę i obejrzeć trening. To tylko Maheus Diniz, zeszłoroczny Mistrz Świata ADCC 🙂 No fucking way. Trening poprowadził Marcelo, a ja po pierwszych 4 dniach adaptacji do nowego miejsca przeżyłem horror. Zostałem zmielony przez MG, Gianniego Grippo, Marcosa Tinoco a w późniejszym efekcie zmęczenie nie pozwoliło mi nawet na nawiązanie walki z tamtejszymi chuderlakami. Ciężki cios podbródkowy w ego i wiarę we własne umiejętności. Co do walki z samym Marcelo to cóż, możecie się domyśleć. Jak nakazuje klasa sportowa wypada rzec „thanks for opportunity”. Po treningu miałem jeszcze możliwość zrobienia dodatkowej rundki z Giannim, który oprócz mocarnych skillsów okazał się równie sympatycznym gościem z resztą jak większość napotkanych tam trenujących. Na drugim treningu w czwartek było już trochę lepiej, może przez to że przypilnowałem śniadania i nawodnienia dzień wcześniej, ale kilku chłopaków zdrowo mnie przemieliło. W skrócie treningi grupy zaawansowanej No-Gi wyglądają tak, że na technikę poświęca się max 10-15 minut, a potem następują regularne rundki po 5 minut w ilości około 6-7 sztuk. No i cóż, szybki wniosek był taki, że mając do dyspozycji taką ilość sparingpartnerów i spędzając taką ilość na sparingach w tygodniu można się fajnie rozwijać.

Nie spocząłem jednak na laurach i postanowiłem dalej kombinować z wbitką do Renzo. Okazało się, że nie ma rzeczy niemożliwych i po jeszcze jednej niezbyt wymagającej próbie dostałem swoją kartę wstępu. Trening w sobotę był mniej obfity frekwencyjnie, aczkolwiek poprowadził go Danaher przez co miałem możliwość doświadczyć wykładu technicznego w jego stylu. Co tu dużo mówić, wielka klasa. Temat ? Przechodzenie z pozycji bocznej do dosiadu. Banał, they said. Na mistrzowskim poziomie jednak banał wymagający kilku detali, które ten gość ma w rękawie i po których poznaniu nagle czujesz jakbyś uczył się ruchu na nowo. Ten gość ma po prostu wyjątkowo analityczne podejście do techniki, a jego rozkminy czynią je dopracowanymi od początku do końca. Opowiadał o wizytach Rogera i jego niestandardowych technikach, które z logicznego punktu widzenia nie miały racji bytu, a mimo wszystko robił nimi wszystkich topowych graczy. Wiedziałem już, że najbliższy tydzień będzie obfity w fajne jiu-jitsu i przede wszystkim w ostre baty. Każda jednostka treningowa opiewa w kilka zadaniówek pozycyjnych oraz 2 regularne rundki. Totalnie odmienne podejście niż u MG, ale i inne style walki jego zawodników. Wbrew pozorom leg-locki nie królują aż tak bardzo, a może po prostu nie trafiłem na sparingpartnerów operujących tym zestawem amunicji. Spotkałem mojego serdecznego człowieka Olivera Taze, który przemielił mnie okrutnie w zadaniówkach i poznałem kilka naprawdę w porządku chłopaków, którzy oprócz rundek poświęcili chwile na rozmowę i rozkminy po treningu. Nie miałem specjalnie okazji pokulać się z Tononem, Nickym czy ekipą DDS, ale gdzie Rzym gdzie Krym moi drodzy ? Maybe next time. W czwartek przyjechał Wilku z chłopakami, a więc miłym akcentem było porobić techniki w parze z polskim kolegą i popatrzeć jak dobrze radzi sobie nasz czołowy lekki grappler w takim miejscu. Obserwowałem Kamila w walce z tymi, którzy się po mnie przejechali i byłem pod mega wrażeniem jak wpadają w jego skrętówy. Kibicuje ziomuś i wierzę, że to dopiero początek Polish Power 🙂

Co tu dużo pisać. Było fajnie, smacznie, ciężko i boleśnie. Codziennie około 6-8 godzin poza domem, a gdybym miał okazję popularnym torem liczyć kroki to trochę by tego wyszło. Coś tam na wadzę poszło, wiadomo, ale nic nadzwyczajnego. Nie traktowałem tego wyjazdu stricte treningowo, aczkolwiek te 7 jednostek które udało się zrobić zostawiło mnóstwo dobrych wspomnień i pomysłów na to jak można trenować. Wrócę tam napewno, może już z większym fokusem na treningi. Tymczasem trzeba wracać do ukochanej codzienności na macie. Zdrówka !

tekst: Łukasz Truskolawski

CO JEST KULANE?

Przeczytaj także