Tradycyjnie już czuje się zobowiązany rozpocząć frazą „dawno mnie tu nie było”. Bezsprzecznie daty wskazują na to, że od ostatniego wydania minęło już prawie 8 miesięcy, a przez ten czas przecież działo się okropnie dużo. W świecie Jiu Jitsu, w świecie Jiu Jitsu w mojej głowie i w życiu, tak generalnie. No ale przecież skoro koniec roku i za oknem jakoś tak przykro to i napisać coś zechciałem.
Otóż przyznam szczerze – w tym roku dwukrotnie zderzyłem się z tak zwaną przepałką. Podejrzewam, że dotknąłem tej drugiej, przykrej strony medalu w której zajawka zamieniła się w pracę zawodową i jej natłok spowodował nasilenie odruchu wymiotnego na myśl o poprowadzeniu dziesiątej rozgrzewki w ciągu dnia. Choćby na moment jednak nie odpuściłem przekonania, że proces szkoleniowy moich podopiecznych i nauczanie Jiu Jitsu jest czymś co można robić na odpie#dol. Problem siedział jednak głębiej, a jego przyczyn nie musiałem szukać daleko. Czas dla siebie, na swoje rozkminki przepadł, a jego ograniczenie do minimum obudziło tego wewnętrznego beja, który woli zajadać czipsy wieczorkiem i tak w kółko szukać wymówek by się nie starać.
Tak, musiałem jak zwykle pomarudzić i jak „typowy Luke” ponarzekać. Bez tego backgroundu jednak nie byłbym w stanie przekazać meritum owego wywodu. Każdy z Was zna to powiedzenie, że jak nie idziesz do przodu to się cofasz. Jiu Jitsu w swojej istocie mówi o nieskończoności drogi, a jeżeli na tej drodze zbyt długo zasiedzisz się na przystanku oczekając na podwózkę to wybacz, będziesz bity. Zasady są dość proste – niezależnie od nastroju i chęci przychodzisz na matę, trenujesz, rozkminiasz, sprawdzasz a co za tym idzie ostrzysz swoje narzędzia. Rozmawiając z jednym z uznanych graczy naszej sceny usłyszałem, że większość osób napotykając pierwsze życiowe zobowiązania typu studia, praca, żona, dziecko po prostu rezygnuje z treningów bo nie może robić tego na 100%, a na 45-50 to już im się nie chce. Ile ja bym dał za te choćby 30 % czasu dla siebie ! Z takim nastawieniem zderzyłem się mniej więcej w połowie roku i tak szczerze po raz pierwszy zwątpiłem w to co powtarzałem sobie od kilku lat – „życiówka jeszcze przede mną”.
Ostatnio doczytałem się ciekawej teorii o zarządzaniu czasem w życiu, a mianowicie o koncepcji „trzech ogrodów”. Otóż mówi ona o tym, że w życiu jesteś ogrodnikiem z jednym zestawem narzędzi, a do ogarnięcia masz właśnie trzy ogrody czyli dom, pracę i siebie. Tak się składa, że jeżeli poświęcasz turbo dużo jednemu ogrodowi, aby kwitł i pęczniał pozostałe dwa skazujesz na zdychanie. Ówczesny stan zwątpienia i wypalenia polegał właśnie na tym, że starałem się po trochu zarządzać w dwóch ogrodach, a na ten trzeci czyli siebie już nie miałem najmniejszej chęci. Te „po trochu” to również wynik tego, że zapomniałem o sobie i w zupełności szczerze straciłem pokłady własnej wartości i wiary w to, że jeszcze coś mogę zdziałać.
Nie wydarzyło się nic szczególnego, jak zwykle. Na pomoc przyszli ludzie. Może z tym, że przyszli to nie dosłownie, ale los postawił ich na mojej drodze, na szczęście ! Mam ten przywilej, że poprzez podcasty mogę wejść w głowę naprawdę inspirujących osób, a często jeszcze zanim dojdzie do nagrania spędzić wspólnie nieco czasu i po prostu wysłuchać ich historii. Były różne. W przypadku pracy kluczem okazała się tak zwana optymalizacja czasu, która dała mi dwie godziny w tygodniu więcej na drille (damn how nice !). Były również te, które mówiły o zwyczajnym przekraczaniu granic i byciu takim trochę sadystą wobec własnych słabości. Każdej historii z pojedyncza jestem bardzo wdzięczny i wiem, że ta metoda działa. Nie tylko w moim przypadku
Na te wszystkie kroki wsteczne czekał ostatni kwartał, gdzie mogłem wreszcie ruszyć. Krokiem w przód były rzetelne prepsy do MP w kimonach, które przywróciły mi fun z treningów w tej formule i dały powiew świeżości. Nie wierzyłem w to, że będąc tatą, trenerem full time i potencjalnym pracoholikiem dam radę jeszcze poświęcić czas na gotowanie, zrobienie limitu i względne przygotowanie mentalne do startu. Krokiem w przód jest powolna akceptacja faktu, że trzeba robić ile się da i szukać patentów na równą pracę w każdym z ogrodów. Bez trzech kroków do tyłu i wszystkich tych gorszych momentów to by raczej nie pykło. Never say never. Zdrówka !